Platon, Sartre i Netflix mają ze sobą wspólnego zdecydowanie “Więcej niż myślisz”
miłość, filozofia i film dla nastolatków
Netflix zrobił dobry film.
Zapytacie pewnie, dlaczego w naszym tygodniku pozwalam sobie promować tą kapitalistyczną platformę streamingową, która regularnie wyniszcza kulturę masową, robiąc powoli ludziom papkę zamiast mózgu poprzez produkcje pokroju “Riverdale” czy “Bajecznie bogaci Azjaci”. Ale albo moje standardy upadają, albo Netflix w końcu zrobił dobry film. Nigdy nie widzieliśmy takiej komedii romantycznej. Film ten nie opowiada o wydumanych problemach bogatych ludzi, nie szufladkuje swoich bohaterów, nie grają w nim śliczni ludzie, którzy mają plus minus trzydzieści lat i udają nastolatków a przede wszystkim nie kończy się na nudnym “żyli długo i szczęśliwie”.
Chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o tym, dlaczego mam problem z Netflixem, dlaczego “Więcej niż myślisz” jest dobrym filmem, [bo jak czytam recenzje tego filmu, to aż się prosi żeby ludzie znaleźli w nim coś więcej niż myślą (taki żarcik kosmonaucik)], dlaczego “piekło to inni”, co ma do tego Cyrano de Bergerac, chińsko-amerykańskie lesbijki i bogowie egzystencjalizmu.
Netflix and Chill
Ciekawostka językowa, choć w sumie to bardziej społeczno-socjologiczna: kiedy mówisz Netflix, zapewne masz na myśli platformę streamingową, na której znajdziesz filmy, seriale i spędzisz z nią wspólne wieczory (chyba że nie masz znajomych, wtedy spędzasz z nią również wszystkie weekendy). Ewentualnie jeśli jesteś młodym amerykaninem i chcesz zaprosić koleżankę na niezobowiązujący seks. Właśnie wtedy zapraszasz ją na”netflix and chill” a ona wie, że nie musi robić popcornu. Nieważne czy jesteś #teamHBO, czy też #teamNetfilx, na pewno zdajesz sobie sprawę z faktu, że platformy streamingowe zmieniły współczesną kulturę. Przyczyniły się do obecnej ewolucji seriali, od tasiemców puszczanych co tydzień takich jak “Barwy szczęścia”, które ogląda tylko Twoja babcia, do znanych nam dzisiaj trzymających w napięciu krótszych produkcji wypuszczanych jednego dnia, jak “Narcos” czy “House of cards”. W swoim odczycie noblowskim Olga Tokarczuk napisała o rodzaju transów, w jakie wprowadzają nas tego rodzaju narracje i jest to bardzo ciekawa obserwacja, bo kto nie spędził wiele godzin pod kocem śledząc losy swoich ulubionych bohaterów, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale na czym polega mój problem z Netflixem? Karol Paciorek w jednym ze swoich filmików opowiadał o bardzo ciekawym zjawisku kulturowym. Współczesne platformy streamingowe są wnukami wypożyczalni VHS czy później DVD lat 80 i 90. Kiedy filmy typu “Szczęki” czy “Rambo” tworzyły obecną popkulturę, pojawiło się bardzo ciekawe zjawisko. Filmy dzieliły się na dwie kategorie. Pierwszego rodzaju filmy najpierw trafiały na ekrany kin, gdzie stawały się hitami, zarabiały grube miliony i zdobywały sobie widzów a później, po jakimś czasie, trafiały do wypożyczalni. Druga kategoria filmów, mówi się czasem filmy klasy b, od razu trafiały do dystrybucji na kasetach i żeby te filmy, które nie miały żadnej promocji też się sprzedawały, często do złudzenia przypominały te filmy, które aktualnie cieszyły się popularnością. Czyli jeśli wszyscy chodzili właśnie do kina na film “Szczęki”, to w wypożyczalniach pojawiało się mnóstwo filmów o ludziach zjadanych przez rekiny. Często filmy te były niskobudżetowe i oferowały jedynie czystą rozrywkę. Ich scenariusze były wtórne i nie sposób było tam znaleźć ambitnego scenopisarstwa. Tego rodzaju filmy doczekały się nawet swojej nazwy - cheapquele czy tanie sequele. Dziś nikt z nas już nie chodzi do wypożyczalni, oglądanie telewizji stało się passe a i do kina też coraz rzadziej się wybieramy. Mam wrażenie, że dziś wyjście do kina bardziej wiąże się z miłym rytuałem, pachnącym popcornem, niż z chęcią obcowania ze sztuką. Muszę się przyznać, że ostatni raz w kinie byłam na nowym Tarantino, czyli gdzieś w sierpniu a obecnie jest maj (nie mówimy tu o kinach studyjnych, bo to trochę inna bajka). Dużo wygodniej jest kupić subskrypcje na jednej z platform streamingowych, gdzie bez reklam i ludzi, którzy uwielbiają przeszkadzać, można obejrzeć różne produkcje. Jednak przed korporacjami, jaką jest Netflix stanął pewien problem - wykupienie licencji. Żeby ludzi przyciągnąć do wykupienia subskrypcji, trzeba zaproponować im ciekawe i różnorodne filmy, ale żeby mieć takie filmy, trzeba wykupić licencje, które uwierzcie mi, są cholernie drogie. W związku z tym, kierownictwo Netflixa postanowiło upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i zaczęło produkować własne produkcje. Ich pierwszym wielkim hitem był “House of cards”, który zmienił wiele w serialowym świecie i przyciągnął ludzi do Netflixa. Jest to najlepsze co mógł zrobić, bo wygrał podwójne. Nie dość, że jego produkcje są tylko na jego platformie, to nie musi również płacić za ich licencje. Nic tylko pozyskać widzów, a tu ludzie od marketingu Netflixa robią taką robotę. Nikt z nas nie lubi reklam, a jednak obserwujemy profile Netflixa na Instagramie, ponieważ społeczność, która się tam wytworzyła, jest niezwykła. Samoświadomość jaką ma Netflix przy promowaniu się, jest niespotykana. Kiedy czyta się o modelu pracy, jaki stosowany jest przez zarząd, jest to zupełnie inny model pracy niż w innych korporacjach (mogłabym jeszcze długo się nad nimi zachwycać). Jednak tu pojawia się problem. Netflix, jak cała reszta świata kapitalizmu, korporacyjnością stoi. Na czele tej platformy stoją biznesmeni a nie artyści. (no może artyści w zarabianiu pieniążków). Zamiast w natchnieniu tworzyć sztukę, raczej wliczają filmy na sukces. Dodając do tego swoją politykę równościową i wpychając do każdego filmu reprezentacje (ale to temat na inny wpis). Oprócz kilku perełek, które jakby niechcący się udały, większość produkcji Netflixa przypomina raczej te Cheapquele lat 80 czy 90. Jak się ogląda taki film wyprodukowany przez Netflixa, to bardzo często się ma wrażenie, że już gdzieś się to widziało a po trzech dniach już nie pamiętasz, o czym ten film był dokładnie, żadnych artystycznych doznań. Wiecie o co chodzi, jest nieźle, ale szału nie ma. No i ja się tu mogę pluć, że zabija się sztukę ale to i tak widz decyduje. Ja tak samo jak Wy, co miesiąc robię przelew i czasem oglądam rzeczy tak słabe, że aż wstyd się przyznać. Uwielbiam Netflixa, ale jednak czy możemy pozwolić, by kultura znów dzieliła się na tę wysoką i niską, tę dla elity intelektualnej, której nikt nie rozumie i tę dla tych, którzy zmęczeni po pracy chcą zobaczyć jakiś niewymagający myślenia sitcom? Czy możemy coś zrobić, by kultura nie polegała jedynie na zarabianiu pieniędzy przez takie korporacje jak Netflix, Disney czy inne HBO? Dziś każdy z nas zna kultowe filmy pokolenia naszych rodziców, które w jakiś sposób zmieniły kino, potrafimy rzucać z rękawa cytatami z “Chłopaki nie płaczą” czy “Seksmisji” ale jakie filmy pokażemy naszym dzieciom, bo przecież te z Netflixa nie są i nie będą kultowe? Są jak dobry fast food, który się miło ogląda, ale potem odbija się zgagą wyrzutów sumienia, że jednak nic się nie robi ze swoim życiem.
Każda reguła ma wyjątki ….
Czasem nawet na Netflixie można znaleźć jakąś perełkę, która daleka jest od plastiku. I taką miłą niespodzianką jest nowa produkcja “Więcej niż myślisz” wyreżyserowana przez Alice Wu, która również odpowiadała za scenariusz. Na szczęście bardzo czuć rękę pani Wu, która do tej historii włożyła sporo nieoczywistych rzeczy, od własnych doświadczeń jako Chinki i Amerykanki, lesbijki wychowującej się w małym miasteczku, po klasyczny motyw z literatury, filozofię Platona i egzystencjalistów. Jednak nie wyszło z tego mydło, a bardzo strawna historia (i to wcale nie dlatego, że uwielbiam egzystencjalizm).
Film jest promowany jako współczesna wersja historii o Cyranie de bergeracu. Jednak przeciętnemu polskiemu nastolatkowi niewiele to mówi. Cóż, ta francuska neoromantyczna sztuka jest poza naszym kanonem. “Komedia ta opowiada o życiu długonosego Cyrano de Bergeraca, doskonałego mówcy i szlachcica. Zakochuje się on w swej kuzynce, lecz kompleks długiego nosa wstrzymuje go od okazania uczuć. Do jego kompanii żołnierskiej wstępuje młody Christian, w którym kuzynka się zakochuje i prosi o radę miłosną Cyrana. Christian również prosi o radę Cyrana, ponieważ nie potrafi wysłowić się przed kobietami. Cyrano z początku pisze miłosne listy do kuzynki i uwodzi ją za Christiana.“ Analogia bardziej niż oczywista, jednak myślę, że tym, co jest najciekawsze w tej historii, jest kontekst filozoficzny, bo to właśnie on zachwycił mnie najbardziej.
Film zaczyna się od cytatu z “Uczty” Platona, co zazwyczaj zwiastuje film o gejach. Jednak tym razem jest inaczej. Jest o dziewuchach a tak właściwie to o niestandardowym trójkącie. “Miłość jest po prostu pragnieniem i dążeniem do całości” - cytat, który otwiera cały film, w prostych słowach charakteryzuje spojrzenie na miłość, które do dziś mocno utrzymuje się w społeczeństwie. Szukamy swojej drugiej połówki, jednak ta koncepcja oryginalnie należy właśnie do Platona. Kiedy mówimy o starożytnej koncepcji miłości, należy wspomnieć o tak zwanej drodze Erosa. Platon tworzył niejako drabinę miłości, po szczeblach której możemy się wspinać i poznawać pełniejsze wymiary miłości (oczywiście tylko mężczyźni według Platona of course). Zaczynając od kochania ciała czy też ciał (co jest lepsze niż chłopcy? - więcej chłopców), przez kochanie duszy, aż do najpiękniejszego kochania idei piękna. Najpierw zauraczam się. Kto z nas nie miał crusha czy crashi, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nieistotne, czy to ktoś ze szkoły, czy piosenkarz w koreańskim boysbandzie, chodzi o to właśnie zauroczenie. Potem z czasem odkrywamy, że podoba nam się więcej osób, mamy swój typ, szukamy chłopców podobnych do Hugh Granta czy też niebieskookich blondynek, że tak naprawdę kochać możemy tylko inną duszę, drugiego człowieka. Wtedy odkrywa się, że te niebieskie oczy nie są najważniejsze, że to wzdychanie do aktorów na plakatach nic wspólnego z miłością nie miało. Jednak kiedy ten pierwszy związek się rozwala, dowiadujemy się, że to nie jest tak, że ktoś jest nam dany raz na zawsze, że człowiek może kochać więcej niż jedną duszę. Kiedy już obejrzymy ze złamanym sercem wszystkie części Bridget Jones i zjemy wiele pudełek lodów, jesteśmy gotowi kochać dalej i potrafimy kochać równie mocno inne dusze. Kochanie duszy nie wyklucza elementu cielesnego ale on w tym momencie drogi erosa nie jest już najważniejszy. Jednak droga erosa jest jeszcze dłuższa, to ona sprawia że jesteśmy w stanie kochać np. naukę czy jakąś ideę, teatr czy sztukę. Może to prowadzić do momentu, kiedy zaczniemy kochać naszą pracę mocnej niż osoby. Platon pisze jednak dalej, że duch ludzki wznosi się i kończy bieg, kiedy zaczyna kochać piękno samo w sobie. To z kolei wiąże się mocno z całym konceptem platońskiego idealizmu, o którym może kiedy indziej.
Jednak nasza bohaterka, już na początku w swoim eseistycznym monologu, odrzuca myślenie greków, przywołując egzystencjalistę - Camusa, który mówi, że życie to absurd. Główna bohaterka Ellie Chu jest zjawiskowa, takiej bohaterki kobiecej jeszcze w filmie nie widzieliśmy. Ciekawa, dobrze napisana i nie najgorzej zagrana, choć ciągle robi dokładnie taką samą minę. Myślę, że jest jedną wielką alegorią. Jako egzystencjalistka odrzuca istnienie Boga i w mojej interpretacji filmu staje się człowiekiem absurdalnym według Camusa, a co najgorsze, zakochanym Syzyfem. O co mi chodzi? Już tłumaczę. “W latach ‘50 ubiegłego wieku zrodziła się szalenie popularna w zachodniej Europie filozofia. Egzystencjalizm nie jest filozofią pesymistyczną czy też negatywną. Jego doktryną są słowa: “Bóg nie istnieje, człowiek sam siebie tworzy.” Natury ludzkiej nie można zdefiniować a priori. Nie rodzimy się leniwi czy tchórzami, jacy jesteśmy to nasz wybór, za który ponosimy odpowiedzialność. “Jesteśmy sami, nikt nas nie usprawiedliwia. To chciałbym wyrazić, mówiąc, że człowiek jest skazany na wolność. Ludzie nieustannie zamiast przyjąć swoją wolność, wolą się usprawiedliwiać normami społecznymi, bogiem czy brakiem szczęścia.” Jest to spojrzenie Sartre, jednak Camus myślał troszkę inaczej. Szukał, jak wielu innych filozofów przed nim, sensu życia w tym całym bezsensie. Camus bazując na micie o Syzyfie, uważał, że na bezsens są trzy możliwe rozwiązania. Pierwsze: skończyć ze sobą, popełnić samobójstwo, bo w jakim celu cierpieć bez sensu, drugie to uwierzyć w jakąś wyższą instancję Boga, pracę, miłość dzieci, coś, co nada sens naszemu życiu. Camus nazywa to samobójstwem filozoficznym. A trzecia opcja? Walczymy, bo tak wybraliśmy, nikt nam tego nie nakazał, nikt nas nie zmusza, to my wybieramy. Nadajemy sami sobie sens poprzez bunt wobec bezsensu. Nasze życie, tak jak praca Syzyfa, nie ma sensu. Co jest najgorsze, my tak jak i Syzyf, doskonale o tym wiemy. Camus jednak prosi, byśmy sobie wyobrażali, że Syzyf mimo wszystko jest szczęśliwy. Kontynuuje pracę dla samego kontynuowania, dla swojej własnej decyzji. Jest to jakiegoś rodzaju heroizm czy bunt wobec bezwzględnej rzeczywistości, bohaterstwo absurdalne. Wybierając świadomie życie, sami stwarzamy siebie, jesteśmy buntownikami wobec tego bezsensu. Ma to wtedy już jakiś sens i może być fundamentem dla dalszego działania. Nasza bohaterka codziennie walczy z bezsensem, stara się. Jeśli zwrócicie uwagę na sceny, bardzo często jedzie swoim rowerem pod górę, pcha jak Syzyf kamień codzienności.
Kontrastem do egzystencjalizmu Ellie jest postać Aster. Jest podobna, jednak zupełnie inaczej podchodzi do życia i miłości. Wszyscy mieszkańcy małego miasteczka, w którym dzieje się akcja, wydają się szczęśliwi, zadowoleni. Lubią swoje miejsce na ziemi, jednak te dwie dziewczyny chcą czegoś więcej (jestem zażenowana sama sobą), ale John Green nazywał to pragnienie “wielkim być może” w książce “Szukając alaski”. Aster, która jest popularną dziewczyną stała się lacanowskim przedmiotem spojrzenia. Ładnym ludziom odbiera się prawo głosu, nie chcemy z nimi rozmawiać, wystarczy, że możemy na nich patrzeć. Nie muszą nadrabiać rozmową, mają już wszystko, co nas w nich interesuje. Jednak ta dziewczyna myśli i czyta, co chyba nie jest takie częste w pokazywaniu popularnych dziewczyn. Aster wierzy w Boga i w jakiś sposób swoją odpowiedzialność zrzuca na niego, nawet odpowiedź na pytanie, czy ma wyjść za chłopaka. Ellie nie wierzy, odrzuca jego istnienie, w konsekwencji przyjmuje swoją wolność i samodzielnie podejmuje decyzje. Tyle że czuje się samotna. Sartre, który jest perspektywą Ellie, mówi o miłości tak: “istnieje tylko taka miłość, która się realizuje, tylko taka możliwość miłości, która się uzewnętrznia” Egzystencjalizm twierdzi że “Egzystencja poprzedza esencję” i myślę, że to realizuje się w scenie pocałunku. Sam Sartre nie przebierał w środkach realizując miłość, mając liczne kochanki przez całe życie pozostawał w otwartym związku z Simone de Beauvoir.
Trzecim bohaterem dramatu jest prosty chłopak, który od razu jak tylko pojawia się w kadrze, kradnie nasze serducha. Jest tak pewny tego, że kocha i to jest piękne, że nie ma tam tylu skomplikowanych myśli, uprzedzeń. Ma cel i do niego dąży, nie chcę pisać, że tak jak do zdobycia punktu w grze, ale coś w tym zwykłym chłopaku jest. On też tkwi w swoim piekle, którym jest jego życie i mimo, że mógłby się wyłamać, nie robi tego. Doskonale skontrastowany z chłopakiem Aster, który uważa, że jest dokładnie taki, jak powinien i przestał się starać. Dla niego miłość to wysiłek w nią wkładany. Stara się tak bardzo ale czy to samo w sobie zasługuje na uznanie?
Ale dlaczego jest to dramat? - ponieważ całe dwie godziny śledzimy “piekło przy drzwiach zamkniętych”. Film sam podtyka nam tropy interpretacyjne. W jednej z pierwszych scen, nauczycielka filozofii czy też literatury mówi: “brakuje ognia piekielnego przy drzwiach zamkniętych”. Sami stwarzamy sobie piekło, cytując Sartre'a “piekło to inni”. Mała mieścina, w której bohaterowie wiodą zwyczajne życie, to właśnie piekło na ziemi. Wszystko to nawiązuje do najbardziej znanego dramatu który napisał Sartre, „żyć” oznacza dla człowieka tyle samo, co znajdować się w piekle. Miłość życia, która jest w każdym z nas, skazuje nieuchronnie na błądzenie po drogach cierpienia i rozpaczy. Piekło naszego istnienia polega bodajże na tym, iż nie potrafimy żyć samotnie, a równocześnie nie mamy możności rzeczywistego kontaktu z innymi ludźmi. Osoby dramatu to ludzie martwi, którzy zachowali kondycję żywych: Garcin - rozstrzelany pacyfistyczny publicysta i literat; lesbijka Inez - urzędniczka pocztowa, samobójczyni i Stella - dama z wyższych sfer, zmarła na zapalenie płuc. Mimo że umarli, muszą oni "żyć z otwartymi oczami" na przeszłość. Każde z trójki skazanych na wieczne wspólne obcowanie, jest ofiarą i katem dla dwóch pozostałych. Ich piekło to męka przymusowej obecności bliźnich, którzy służą im za zwierciadło w oglądzie własnej osobowości”. Ciekawostką niech będzie fakt, że premierową wersję przedstawienia miał wyreżyserować Camus, a główną rolę kobiecą zagrała kochanka Sartre’a - Olga Kozakiewiczówna - przyjaciólka i dawna uczennica Simona, która też z nią swego czasu romansowała. Camus pokłócił się z Seterem o kobietę ale i o socjalizm (ale ja naprawdę nie o tym, dla zaciekawionych tematem może napiszę kiedyś kilka słów, dziś jednak polecam przeczytać książkę “Tete a tete”)
I tak jak bohaterowie dramatu Sartre'a, tak i bohaterowie filmu Alice Wu błąkają się w swoim piekle, będąc dla siebie ciągłym odbiciem swoich pragnień. Chyba dlatego tak bardzo podoba mi się ten film, nie za ukryte niespodzianki dla fanów filozofii, nie za nawiązanie do tekstów kultury, nie za kontakty, egzystencjalizm i nieoczywistych bohaterów, ale za próbę szukania prawdy o miłości, która czasem jest bałaganem, ale zawsze powinna być śmiała.
Jeśli choć trochę udało mi się poszerzyć kontekst filmu, który mam nadzieje obejrzycie, to bardzo się cieszę. Oczywiście, tylko bardzo powierzchownie dotknęłam bardzo ciekawych tematów z historii filozofii, które stały się dzięki temu filmowi aktualne i wciąż żywe. Sięgnijcie po dramat Sartre'a, a jak nie to obejrzyjcie uważnie film “Więcej niż myślisz”. Zamiast oglądać produkcje, które obrażają waszą inteligencję, sięgajcie po coś więcej.
"Panna z mokrą głową"
Opole 2-7 maja 2020