Podróż za jeden uśmiech
“Świat jest tkaniną, którą przędziemy codziennie na wielkich krosnach informacji, dyskusji, filmów, książek, plotek, anegdot. Dziś zasięg pracy tych krosien jest ogromny – za sprawą Internetu prawie każdy może brać udział w tym procesie, odpowiedzialnie i nieodpowiedzialnie, z miłością i nienawiścią, ku dobru i ku złu, dla życia i dla śmierci. Kiedy zmienia się ta opowieść – zmienia się świat. W tym sensie świat jest stworzony ze słów. To, jak myślimy o świecie i – co chyba ważniejsze – jak o nim opowiadamy, ma więc olbrzymie znaczenie. Coś, co się wydarza, a nie zostaje opowiedziane, przestaje istnieć i umiera. Wiedzą o tym bardzo dobrze nie tylko historycy, ale także (a może przede wszystkim) wszelkiej maści politycy i tyrani. Ten, kto ma i snuje opowieść – rządzi. Dziś problem polega – zdaje się – na tym, że nie mamy jeszcze gotowych narracji nie tylko na przyszłość, ale nawet na konkretne „teraz”, na ultraszybkie przemiany dzisiejszego świata. Brakuje nam języka, brakuje punktów widzenia, metafor, mitów i nowych baśni. Jesteśmy za to świadkami, jak te nieprzystające, zardzewiałe i anachroniczne stare narracje próbuje się wprzęgnąć do wizji przyszłości, może wychodząc z założenia, że lepsze stare coś, niż nowe nic, albo próbując w ten sposób poradzić sobie z ograniczeniem własnych horyzontów. Jednym słowem – brakuje nam nowych sposobów opowiadania o świecie.”
Hej ludzie. Jestem ciekawa czy ktoś z Was przeczytał “Biegunów”, zanim Olga Tokarczuk dostała Nobla. Jeśli tak, to napiszcie w komentarzach “Bakłażan”. Proszę, będzie śmiesznie. A jeśli jeszcze nie czytaliście, to polecam, bo jest to taka książka, którą czyta się najlepiej na dworcach, w autobusach, na wędrówkach czy spływach, w wiecznym ruchu. Czyli idealna na wakacje. Podobnie jak “W drodze” Kerouaca. Jeszcze nie wiem, co w tym roku zabiorę ze sobą w drogę, ale wiem, że ja już poproszę wakacje. Kiedy będziemy mogli przestać udawać, że szkoła nas obchodzi, przestaniemy dzielić uczniów na tych, którzy mają 4.75 i tych, którzy nie spinali się na biologii tylko po to, żeby sprostać jakimś oczekiwaniom czy wymaganiom. Kiedy przestaniemy być świadkami tych okropnych tańców wokół nauczycielskiego biurka, byleby była szósteczka. Szkoła przez komputer obnażyła dużo absurdów, do jakich byliśmy bardzo mocno przyzwyczajeni w szkolnych murach. To wcale nie tak, że szkolnictwo dzięki pandemii dumnie wkroczyło w XXI wiek. Absolutnie nie. Te trzy miesiące nie sprawiły, że mentalność ciała nauczycielskiego diametralnie się zmieniła, raczej została zmuszona do użycia nowych narzędzi. Oczywiście upraszczam i generalizuję. Jeśli nauczyciel kochał uczyć, troszczył się o swoich uczniów i używał nowoczesnych rozwiązań przed pandemią, to w czasie zdalnego nauczania nie zawiódł. Niestety, są to wciąż wyjątki i znacznie częściej bywało tak, że nauczyciel, kiedy nie otrzymywał od ucznia zadanego zadania, zamiast zapytać czy wszystko dobrze, jak radzimy sobie w zupełnie nowej sytuacji, wpisywał jedynki i dzwonił z pretensjami do wychowawcy. Bardzo mnie bawiło to przywiązanie nauczycieli do kartkówek i sprawdzianów, które nie miały za grosz sensu bez karcących i pilnujących oczu, a za to z dostępem do internetu i grupy klasowej na messengerze. Mam nadzieje, że jednak mimo wszystko my, jako uczniowie,zdaliśmy egzamin i uczyliśmy się dla siebie, istotnych dla nas rzeczy i nie miało to nic wspólnego z zadanymi zadaniami. System sobie nie poradził, nauczyciele zostali sami, a uczniowie pisali po 3 referaty dziennie, bo nikt nie wiedział, co się dzieje i jak żyć. Nabrałam jeszcze więcej szacunku do nauczycieli, którzy odważyli się na lekcje poprzez kamerki, bo widać było, że po prostu lubią robić to, co robią i że naprawdę są dla uczniów. I z takich lekcji udawało się dużo wyciągnąć, a i było sporo pozytywów, jak matma w piżamce czy etyka na balkonie, myślenie z ciepłą herbatką w kubeczku na polskim. A w gorszy dzień z kocykiem i słodyczami. Jestem ciekawa czy cokolwiek się zmieni, czy cokolwiek się ruszy od września dzięki temu doświadczeniu zdalnych lekcji w naszym skostniałym szkolnym życiu. Chciałabym. Tak samo jak chciałbym, żeby uczniowie te ostatnie dwa tygodnie przetrwali z godnością, bo co to za różnica czy 3 czy 4 na koniec, bo do cholery, jest światowa epidemia i nikogo nie obchodzi twoje świadectwo. Więc kochani przyjaciele, nie spinajcie się, tylko czytajcie Senekę.
Jeju, szkoła i wakacje, kawiarnie i przyjaciele i to pytanie - co dalej?- jakie to typowo nastolatkowe. Może to kontrowersyjna opinia, ale… zdelegalizować nastolatków. To nasze wieczne poczucie, że wszystkie sprawy są ostateczne, nasza pretensjonalność i zakochiwanie się po uszy co chwilę. Lubicie seriale dla nastolatków? Nie? Ja też nie. Dlatego dzisiaj chciałabym pogadać o narracji, ale w sumie to troszkę o młodzieżówkach i świadomie zaczęłam od cytatu z odczytu noblowskiego Olgi Tokarczuk. Noblistka zaczynając od pytania o opowieść w świecie, snuje dalej swoje rozmyślania w stronę narracji, jakiej światu współczesnemu potrzeba, aż dochodzi do Czułego narratora. A serial jest współczesnym transem, w którym wspólnie tkwimy. W poprzednim poście pisałam trochę o tym, kto ma głos we współczesnej kulturze. Dziś chciałabym opowiedzieć o tym, jak twórcy używają tego głosu do opowiadania historii. Powoli przyzwyczajamy się do łamania czwartej ściany i zabaw z osią czasową w serialach, ale najciekawszym sposobem na opowiadanie historii zetknęłam się, co ciekawe, w serialu kierowanym do młodzieży właśnie. W czasie izolacji wróciłam do niego podczas jednej z podróży sentymentalnej. Mówię tu o serialu SKAM, czyli absolutnym fenomenie, który zapoczątkował moją miłość do seriali skandynawskich. Cała narracyjna nowość, jaką proponował ten serial, polegała na tym, że wszyscy główni bohaterowie - Noora, Eva, Vilde, Jonas, Even… mieli założone konta na różnych mediach społecznościowych, gdzie dodawali posty i zdjęcia w czasie rzeczywistym. A na facebookowym profilu serialu pojawiały się poszczególne sceny - czyli jeśli scena w trzecim odcinku dzieje się we wtorek o 11.30, kiedy bohaterowie są w szkole, to we wtorek o 11.30 na profilu pojawia się ta konkretna scena. Dodatkowo, kiedy Noora ma urodziny, to na jej profilu pojawiały się zdjęcia i życzenia urodzinowe od pozostałych bohaterów. Nad całą misterną układanką, którą był ten serial, czuwała showrunnerka Julie Andem. Pod koniec tygodnia, w piątek wieczorem, na norweskiej stacji NRK wyświetlany był odcinek, który zbierał wszystkie wyemitowane sceny i dodawał pozostałe, których nie pokazywano wcześniej. Ostatecznie wyprodukowano cztery sezony, które opowiadały o norweskich nastolatkach. Nic specjalnego, problemy miłosne, problemy z rodzicami, poruszenie kilku problemów społecznych, ale od trzeciego sezonu serial śledził cały świat. I myślę, że cała siła tej produkcji polega na absolutnej naturalności tego, że nikt nie udawał, że 16-latków nie grali 30-latkowie, że dialogi nie bolały w uszy, a my wszyscy zakochaliśmy się w norweskim huh i sposobie bycia. Co najciekawsze, od kilku lat śledzimy niespotykany wcześniej precedens. SKAM, który stał się światowym hitem, opowiadał o norweskim społeczeństwie, dość specyficznym i innym od włoskiego czy belgijskiego klimatem. Tak więc telewizje w niektórych krajach europejskich, postanowiły opowiedzieć tę historię w swoich realiach. Co jest przeciekawe od strony różnic kulturowych, ale i nudne, bo przeżywamy dokładnie te same historie. Myślę, że wiele głosów krytyków poprze mnie w tym przekonaniu, że jak macie już oglądać młodzieżówki, to oglądacie SKAM, który był najlepszą produkcją skierowaną do mojej grupy wiekowej, jaką widziałam.
Innym serialem, który bez żenady można określić jako młodzieżowy, jest cudowna “Ania nie Anna”. Książka naszych mam, którą katuje się dzieci w 5 klasie. Tak naprawdę, my też zasługujemy na historię o pyskatej dziewczynce, która zmieniła świat. Co z tego, że ten mały. A serial Netflixa, na szczęście nie psując pięknej historii, dodaje potrzebny komentarz społeczny i jest nakręcony w przepiękny sposób, jednocześnie będąc wierny realiom. Założę się, że w Waszym kręgu znajomych na pewno jest osoba, która “Anię” widziała i uwielbia. Bo każdy kto przetrwał i nie umarł z nudów przez 3 pierwsze odcinki, ma dużą szansę zakochać się, a i spokojnie w maraton “Ani” możecie zaangażować rodzinkę.
Ale obowiązkowym must watch na Waszej liście młodzieżówek, niewątpiliwe powinny zostać “Derry girls”. Ktoś postanowił połączyć nabuzowane nastolatki pod koniec lat 90, katolicką szkołę i konflikt zbrojny w Irlandii północnej, co już brzmi dobrze. A dla nas, pokolenia Z, sam kontekst społeczny jest przeciekawy. Ale ten serial wygrywa - humorem. Były takie momenty, kiedy płakałam ze śmiechu. Cały serial powstał na podstawie autentycznych wspomnień z młodości autorki Lisy McGee. Ja na pewno czekam na trzeci sezon.
W moich artykułach przytaczam seriale australijskie, skandynawskie, amerykańskie, meksykańskie, ale wiecie co jest przykre? Że nie ma dobrych polskich seriali. Na palcach jednej ręki mogę wymienić te znośne. Cały problem polega na tym, że w Polsce nie ma kto kręcić seriali, że wszystkie stacje telewizyjne wciąż tkwią w milion odcinkowych telenowelach, których już nawet nasze babcie nie chcą oglądać, bo te scenariusze obrażają ich inteligencję. I proszę mi nie mówić, że “Wiedźmin” Netfixa to polski serial, bo nie. Gdy próbuję przypomnieć sobie coś dobrego z naszej rodzimej sceny serialowej, to myślę o wyprodukowanym w 2016 roku przez (o zgrozo) TVP serial “Artyści”, bo jest to jakiś niespotykany precedens, że telewizja polska dała pieniądze, żeby niezależny znany duet teatralny - Strzępka i Demirski, stworzyli świetny serial o bohemie teatralnej w warszawskim teatrze. Tragikomedia z klimatem, który trzyma przez cały czas, czaruje widza. Jest to taki serial, w którym duchy poprzednich dyrektorów siedzą na widowni. To był dobry serial z Marcinem Czarnikiem w roli głównej. No cudo. Dalej, z zaginionych, dobrych seriali, zanim wszystkie inne były o wojnie czy Piłsudzkim, również TVP, wyprodukowało serial “Bodo”. Pamiętam tylko piękne scenografie Warszawy dwudziestolecia, dużo scen z życia tamtejszych teatrów rewiowych i niewybielanie historii, czy bohaterów. Ale moim ulubionym serialem, tak polskim jak ogórki kiszone i oscypki w gdańsku, a mimo to kocham go całym serduszkiem, jest “Podróż za jeden uśmiech”. Czarnobiały, króciutki, siedmioodcinkowy serial z lat 70, dzieciństwo naszych rodziców. Ale jak tylko widzi się czołówkę, a potem śledzi tych dwóch pociesznych chłopców, którzy jadą autostopem nad morze, to aż się mordka szczerzy. Jest to jakiś obraz Polski, której moje pokolenie nigdy nie pozna. Już nie uda nam się przespać w sianie, wysłać do rodziców depeszę zamiast komórki aktywnej 24 na dobę, spotkać grupę młodzieży z gitarami, jadącą stopem, zmierzyć się oko w oko z Polską socjalistyczną. A i łapanie stopa nie będzie już tak łatwe. Ale mi i tak pozostaje życzyć nam wszystkim, żeby w te wakacje, spotkać Dudusia i Polda gdzieś w Polsce i gdzieś złapać przygodę, która nie będzie olinkluzif hotelem na Majorce, a raczej plecakiem na plecach.
Panna z mokrą głową
14.06.2020 r.