Nie byłam na żadnym proteście. Nie szerzyłam informacji o strajkach w mediach społecznościowych. Nie rozmawiałam o sytuacji w Polsce z nikim spoza mojej bańki informacyjnej. 

I kurczę, źle mi z tym. Źle mi z tym, że czuję wewnętrzny opór przed wulgaryzmami rzucanymi w stronę rządu i pisaniem na murach świątyń. Źle mi z tym, że nie poprosiłam rodziców o podwózkę do Opola, gdzie odbywały się strajki, bo nie chciałam zmierzyć się z konsekwencją bycia obsztorcowaną za złe poglądy. Źle mi z tym, że jedyne wsparcie, jakie okazałam, to zmiana zdjęcia profilowego na facebooku na czarny kwadrat z czerwoną błyskawicą.

Nie nazwałabym siebie tchórzem, ale zdecydowanie wolę unikać ryzyka. Nie mieszam się w konflikty i kłótnie. Staram się być głosem rozsądku i szukać kompromisów. Czasami po prostu się nie odzywam, nawet, gdy wewnętrznie chciałabym zwrócić uwagę na jakąś kwestię. Dlatego moja obecna sytuacja mi ciąży. Mam wrażenie, że jako osoba z macicą jestem zobligowana do popierania powszechnego dyskursu; że powinnam biegać na marsze, plakatować okolicę, głośno manifestować swoje poglądy albo dokonać apostazji. Prawdopodobnie jeśli tego nie zrobię, nigdy nie ucichnie ten głos z tyłu mojej głowy, mówiący: ,,Nie wsparłaś swoich sióstr w potrzebie. Jak możesz oczekiwać, że ktoś inny wykona robotę za ciebie? Jak możesz sądzić, że twój jeden głos i tak zniknie w tłumie? JESTEŚ HIPOKRYTKĄ” Słyszę ten głos od kilku dni za każdym razem, gdy przeglądam relacje z protestów i czytam informacje o kolejnych, które mają się odbyć.
Nikt tego nie mówi. Prawdopodobnie nikt też nigdy tak o mnie nie pomyśli. Sama nakładam sobie na barki ten ciężar i nie jestem pewna, czy powinnam go zdjąć. Bo tak, boli mnie poziom obecnej debaty publicznej. Czuję strach przed tym, że ktoś dla mnie bliski może mi rzucić w twarz, że jestem nienormalna. Ale wiecie co? Jeszcze dwie godziny temu nie miałam w planach napisania tego tekstu. Zrobiłam to, bo nasza redaktor naczelna zarządziła pospolite ruszenie. I jestem jej cholernie wdzięczna, bo dzięki temu zdałam sobie sprawę, że tu nie chodzi o mnie. Nie chodzi o moje samopoczucie, moją samoocenę. Może kiedyś, za kilka lat, ten problem będzie dotyczył bezpośrednio mnie, kiedy będę w ciąży z dzieckiem skazanym na śmierć. A może za kilka lat niebezpiecznie zbliżymy się do sytuacji panującej w Salwadorze, gdzie kobiety są wtrącane do więzień za poronienia. W chwili obecnej chodzi o matki osób niepełnosprawnych, o kobiety w ciąży albo planujące rodzinę. Chodzi o aktywistki przetrzymywane na komisariatach; O KOBIETY, KTÓRYM ODWOŁYWANE SĄ WŁAŚNIE TERAZ ABORCJE, MIMO BRAKU OSTATECZNEGO WEJŚCIA DECYZJI TRYBUNAŁU KONSTYTUCYJNEGO W ŻYCIE. Jestem wściekła. Dlaczego? Bo mój głos w tej dyskusji zapewne zaniknie. Tak samo jak głos tychże kobiet.
Znalazłam w całym tym bałaganie analogię do protestów w USA w maju. Mam cholerny przywilej. W maju był to tylko przywilej bycia białą Europejką. Teraz mam przywilej siedzenia cicho, gdy tysiące kobiet muszą przeorganizować sobie swoje życia. Przywilej niezabierania głosu, bo problem mnie bezpośrednio dotyczy. I naraz dostrzegłam, że mój głos jest kluczowy. Może nie użyję go na proteście. Może nie będę krzyczała. Może nadal będę katoliczką próbującą przekonać siebie do tego, aby pojednać się z Bogiem i Kościołem. 

Nie wiem jeszcze, jakie podejmę decyzje. Nie wiem, czy moje sumienie poradzi sobie z ich wagą. Nie wiem, do czego zmusi mnie sytuacja. Ale wiem, że jutro wydrukuję plakaty z numerem telefonu Aborcji bez Granic i przejdę się po mojej wsi liczącej dwustu mieszkańców. Powieszę je na tablicach ogłoszeniowych. Jeśli zostaną zdarte - powtórzę spacer. Mój głos pewnie pozostanie cichy, ale może moje sumienie będzie krzyczeć z radości.