26 października, 2020
Szum samochodów, niknące pośród niego rozmowy ludzi biznesu, żarty roześmianych przyjaciół - ten dobrze znany nam obraz ulicy wymazuje się powoli ze współczesnej egzystencjalnej rutyny. Wychodząc z pracy, wciąż słyszymy tłum; ten sam tłum, jednak jakże daleki jest on od względnej sielanki: tej słodkiej, miodowej monotonii? Jesień już nawet nie złota, lecz czerwona, przybiera coraz to kolejną barwę, a ulice po zmroku obracają się w grzmiące tysiącem głosów, czarne morze. Okrucieństwa, jakich dopuszczają się rządy na całym świecie, są kwestią poruszaną na każdym rogu, w każdym zakątku, w który dotrzeć może nasz głos. Pisząc dziś dla Was, jestem poddana wciąż nieokiełznanym przeze mnie emocjom, dlatego zamiast komentować już doskonale znaną nam sytuację, chciałabym podzielić się osobistymi przeżyciami prosto z chwili zdarzenia. Mam nadzieję, że bez względu na poglądy i wyznawane wartości, przybliżę Wam, drodzy Senekowcy, rzeczywistość protestujących, którzy w tej lub innej umiłowanej im sprawie, zapragną działać tu i teraz, własnym ciałem i głosem, tak bezpośrednio, jak tylko potrafią. Dla wielu z nas podobne sytuacje mogą wciąż być stosunkowo odległe, stąd personalna natura tego wpisu. Być może właśnie ktoś z Was uśmiechnie się dziś, uzupełniając bibliotekę własnych doświadczeń.
Wychodząc na ulicę, przez zaskakująco długi czas, nie byłam w stanie usłyszeć oczekiwanego zgiełku. O godzinie 16, gdy latarnie spokojnie wspomagały mnie już swoim blaskiem, miasto wciąż było uśpione. W jego sercu spotkałam znajome twarze, zamieniłam z nimi kilka słów. Tłumów nie było jeszcze wcale, choć my - protestujący - zbieraliśmy się już od godziny. W tym oku cyklonu, zupełnie niemym wobec krążących wokół parasoli i transparentów, było jednak coś niezwykłego; w moim przekonaniu, urokliwego. Dawno zgubiłam już wszystkich, których znałam, jednak samotność byłaby wielce daleka od każdej z emocji, którą mogłam odczuć. Dlaczego? Ponieważ każdy z nas znalazł się tam w jednym celu, który trzymaliśmy głęboko w sercach. Fakt, że zmuszeni jesteśmy do wyjścia na ulicę przytłaczał i boleśnie wykrzywiał nasze twarze, lecz widząc zgromadzonych, tak zjednoczonych jak nigdy, nie mogłam powstrzymać własnej ekscytacji i szczęścia. Śmiech przez łzy, niby przepiękny tragizm tej wspólnoty, mogłabym najtrafniej opisać tak prostym słowem jak nadzieja. Dramatyczna sytuacja zyskała swój patos, swój głos, wyśpiewując teraz ten bolesny chant rebelle. Ludzi przybywało, ludzie przestali krążyć i wyszli na jezdnię, blokując samochody i radiowozy, których kierowcy z entuzjazmem skandowali wraz z nami. Miałam okazję przedostać się na sam przód tej martyrologicznej demonstracji oraz spojrzeć na nią w całej okazałości. Choć brutalne i cierpiące, wciąż pełne zapału do walki, setki maszerujących, których nie dało się porównać z garstką zebraną przy miejskiej naleśnikarni. Nikt z nas nie znał idącej u naszego boku osoby, a mimo to szedł jak za przyjacielem. Właśnie wtedy, gdy ten jeden raz obejrzałam się za siebie, wiedziałam, że możemy zdziałać cuda, oraz że już nie pierwszy raz spełnia się znany nam wszystkim cytat: To nie ludzie powinni obawiać się rządu, lecz rząd własnego ludu.
L’artiste libre
0 Komentarze