Sama nie wiem, ile tygodni minęło od zamknięcia nas w domach. Dni i noce zlewają się w brunatną maź, nie różnią się od siebie niczym. Staram się przetrwać, jednak nawet to sprawia trudność. Mam wrażenie, że utknęłam w czasoprzestrzeni. Wiszę gdzieś w próżni, nie mogąc się ruszyć. W ciągu tych kilkunastu dni zgubiłam samą siebie. Nie tylko ja, czyż nie?
Męczy mnie temat wirusa: wprowadzane obostrzenia, ilość zakażeń, ilość zgonów. Każda kolejna informacja tego typu, którą przyswajam, uderza mnie dwukrotnie bardziej niż poprzednia. Czuję się niesamowicie bezsilna. Pragnę krzyczeć, jednak głos rozpaczy więźnie mi w gardle. Odnoszę wrażenie, jakbym to ja była winna całemu temu nieszczęściu, jakie dzieje się aktualnie na świecie. Ta myśl jest tak niesamowicie uwłaczająca i natrętna. Nie daje spokoju, spędza sen z powiek i gnębi w każdym możliwym momencie. Nie oglądam telewizji, nie czytam artykułów w internecie - zamykam się na to, jakoby w bezpiecznej bańce, by się dodatkowo nie dobijać. Niestety, sama ta świadomość wystarczająco mnie trapi. Chcąc uciec od krzyczących zewsząd mediów, nie zauważyłam, kiedy uciekłam od samej siebie, od właściwego życia.
Zaczęło się niewinnie: przysypianie na e-lekcjach, ubieranie jedynie dresów i stricte domowych t-shirtów. Żaden problem - jestem nastolatką - szkoła mnie nudzi i wybieram wygodne ubrania, gdy mam taką możliwość. Później przestałam pojawiać się na coraz większej ilości lekcji, całe dni spędzałam w piżamie, miałam zmniejszony apetyt. Jesienna chandra - powtarzałam złudnie. Kolejne dni doprowadziły do tego, że przestałam wstawać z łóżka, nie miałam siły na nic. Moje jedyne wędrówki były wymuszone przez podstawowe potrzeby fizjologiczne. Leżałam za zamkniętymi drzwiami, odcięta od świata; cały pokój ogarniał mrok. Jadłam jedynie wafle ryżowe, nie piłam praktycznie nic. Doba trwała wieczność. Krokomierz wskazywał dzienne 27 kroków. Schudłam 3 kg, zaś moja egzystencja oparta była na średnio 17 godzinach snu w ciągu doby. Co robiłam, gdy nie spałam? O tym, natomiast, świadczą niemal 72 godziny spędzone w ciągu ostatnich 6 dni przed ekranem telefonu. Brzmi jak ogromne zaniedbanie, ale co, jeśli nie miałam nawet świadomości tego, jak źle się dzieje w moim (nie)życiu? Czasem zawieszałam się, patrząc w pustą przestrzeń przed sobą czy taksując biel sufitu przez kilka godzin. Otaczający mnie świat wirował, rozmazywał się, a ja czułam, jakbym coraz bardziej odpływała od stałego lądu; traciłam grunt pod nogami. Wciąż zadawałam sobie pytanie: czy ja jedyna?
Jednego dnia nastąpiło apogeum wszystkiego, co miało miejsce dotychczas. Miałam wrażenie, że to wszystko jest początkiem końca; że nie wytrzymam tego dłużej.
Jednego dnia zmusiłam się do tego, by pierwszy raz od 3 dni porządnie się wykąpać. Wlałam gorącą wodę do połowy głębokości wanny. Wchodząc do niej, czułam, jakbym zatapiała się w wulkanicznej magmie. Mimo, że boleśnie parzyła skórę - ja zanurzałam się coraz głębiej. Kiedy całe moje ciało znajdowało się pod powierzchnią parującej cieczy, czułam jak ból ustępuje, zaś na jego miejsce wstępują ciarki, wędrujące od głowy aż do opuszków palców u stóp. Czułam się błogo, jakoby gorąc wody usuwał ze mnie wszelkie zebrane toksyny. Łazienkę oświetlało jedynie blade światło jednej lampki; panujący półmrok spowijał moje wiotkie ciało. Patrzyłam w przestrzeń nade mną, chcąc ujrzeć swoje myśli - ich daremną gonitwę. Bałam się tego, co mogłabym zobaczyć. Miałam wrażenie, że zatapiam się w wirze bezkresnej beznadziejności, zaś w mojej głowie kłębi się jedynie pustka. Pustka, która przytłacza i zabija. Leżałam w bezruchu, w tle leciała jedna ze smętnych playlist, kawałek Toma Rosenthala, jeśli dobrze kojarzę. Zamknęłam oczy, które piekły, gdy w końcu miały moment, by odpocząć od jasnej poświaty wyświetlacza telefonu. Pomyślałam, że zaczynam niknąć. Nigdy nie należałam do najjaśniejszych gwiazd tego świata, dlaczego więc pozwalałam sobie gasnąć jeszcze bardziej? W mojej głowie pojawił się obraz, tego, co robię od początku ponownego zamknięcia szkół: gubię momenty, których nigdy nikt mi nie zwróci. Prościej mówiąc - doprowadzam do własnej agonii.
Zlały mi się dni, noce, myśli, uczucia, słowa… Powstała smolista breja. Czułam, jak się we mnie gotuje, przepływa całym układem krwionośnym; zatyka żyły. Zalewa płuca, dusząc i tłamsząc żałosny szloch, wydzierający się z mojego wnętrza. Później płynie ku górze, więźnie w gardle, odcinając dostęp powietrza. Zabija, by wypłynąć przez usta i w postaci łez, oblepiając całe ciało, unieruchamiając i pętając…
Otworzyłam oczy, zrywając się do siadu. Woda była już lodowata. Pomyślałam, że to jedynie koszmar, jednak oprzytomniałam, uświadamiając sobie, że właśnie w taką marę nocną zamieniam swoje własne, jedyne życie. Hej, co się zadziało? W którym momencie popełniłam błąd? - Próbowałam dociec, gdy wróciłam do pokoju. Położyłam się na miękkim dywanie i kolejny raz popadłam w zadumę. Uzmysłowiłam sobie, że straciłam co najmniej 2 dobre książki, które mogłam przeczytać w tym czasie lub kilka niesamowitych filmów, które mogłam obejrzeć. Nawet nie jestem w stanie określić, w którym momencie zaczęłam płakać. Łzy spływały potokami po moich policzkach, ale ja nie czułam się z tym źle. Uznałam to za symbol oczyszczenia. Zdałam sobie sprawę, że to nie moja wina. Miałam prawo czuć się źle. Kiepsko spędziłam ostatnie tygodnie, ale miałam do tego cholerne prawo. Kto dał mi to przyzwolenie? Ja sama. Moja wrażliwość. Moja potrzeba życia z drugim człowiekiem, która tak bestialsko została pogwałcona. Doszłam do wniosku, że nie ja sama wpadłam w wir bezsensu. Nie ja jedyna pozwoliłam sobie wegetować. I to jest okej. Wszyscy mamy prawo do tego, by na chwilę lub dwie zanurzyć się w gęstej mgle i mroku tego świata. Wszyscy możemy okazać bezsilność. Wszyscy możemy wykazać się chwilą słabości, jednak wszyscy, co najważniejsze, powinniśmy w pewnym momencie znaleźć wyjście z tego stanu; zerwać pęta, jakie lockdown nam założył. Każdy z nas ma w sobie siłę, by nie dać się tej chandrze, wyrwać się z pazurów agonii, ale przede wszystkim - potraktować chwile słabości jako czas odpoczynku, moment na nabranie sił i odnalezienie swojego nowego ja w czasach, gdy świat daje nam taką możliwość. Pamiętajmy więc, że zarówno siła, jak i jej brak, są w nas. Mamy prawo do różnych emocji i wszelkich rodzajów samopoczucia. Najważniejsze, byśmy potrafili sobie z nimi poradzić i wyciągnąć z nich lekcje.
Felicyta
0 Komentarze