Na protesty chodzę prawie od początku, średnio co 2 dni. W Warszawie są codziennie, nawet kilka razy - w centrum miasta i w bardziej oddalonych dzielnicach.


Moim pierwszym pochodem był spacer spod Kurii Warszawskiej, przez Pałac Prezydencki i Nowy Świat pod siedzibę Ordo Iuris na Zielnej. Zaczęło się jak zawsze - kilka przemówień, skandowania, ogarnianie dalszej trasy przez organizatorów. Podczas przemarszu ludzie na Starym Mieście wychodzili z kawiarni, wyglądali z okien. Machali, skandowali razem z nami. Mimo ogromnej ilości protestujących, nie widziałam ani jednej osoby bez maseczki, ba, żadna nawet nie zdejmowała jej na chwilę. Młodzi ludzie przyklejali plakaty i naklejki na słupy, przystanki autobusowe. Pod siedzibą Ordo Iuris zdarzyły się przepychanki z policją. Wróciłam do domu zmęczona, ale zadowolona.

Drugi protest był już cięższy. Mieliśmy otoczyć Sejm. Zaczęło się dobrze, jednak dopóki tłumy zaczęły docierać do różnych bram, policja obstawiła całą okolicę, mając kilkuset-osobową przewagę nad grupą, w której się znalazłam. Byłam razem ze swoimi dwoma przyjaciółkami na skrzyżowaniu Myśliwieckiej i Wrońskiego. Koczowaliśmy przez kilka godzin na drodze wyjazdu z Sejmu. Ćwiczyliśmy jogę, puszczaliśmy muzykę, rozdawaliśmy sobie jedzenie, siedzieliśmy na swoich transparentach. Było nas jednak za mało, a czas płynął. Zaraz miały kończyć się obrady Sejmu, a w naszym punkcie, jednym z najważniejszych, było tylko około stu osób.

Podeszła do mnie młoda dziewczyna, studentka. Zapytała, czy wiem jak siadać, żeby policja bezpiecznie mnie wyniosła i nie połamała mi kciuków. Pokazała. Ręce mi się pociły, ale mimo to chciałam zostać, mimo że wiedziałam, że i tak zostaniemy wyniesieni lub staranowani. Poprzedni trzystuosobowy tłum rozpłynął się w powietrzu, gdy policjant wtapiający się w tłum zaczął rozpuszczać plotkę, że użyją na nas armatek wodnych, co nie miało ani odrobiny sensu, jednak przestraszyło masę osób. W końcu zwinęłam się i ja z przyjaciółkami - rodzice zaczęli się martwić. Około dwadzieścia minut po opuszczeniu protestu, policja rozbiła blokadę, taranując protestujących tarczami, targając ich po ziemi.

Najgorzej jednak zrobiło się w piątek, kiedy policja zamiast pilnować kilkuset tysięcznego tłumu ludzi również z innych miast, pilnowała domu Jarosława Kaczyńskiego, Kościoła na Placu Trzech Krzyży i Kościoła Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Złożyło się więc tak, że narodowcy, atakujący tłum gazem, pałami, pięściami, mogli to robić bezkarnie. Policja nie zdążyła dojechać na rondo de Gaulle’a, kiedy narodowcy zaatakowali
gazem tłum pod palmą. Byłam wtedy około 5 metrów od miejsca zdarzenia. Jedyne, co zobaczyłam, to krzyczących ludzi biegnących w moim kierunku. Pierwszą myślą była policja, która mogłaby zaatakować nas gazem albo taranować, pałować. Po chwili na własnej skórze przekonałam się, że zaatakowano nas gazem. Bardzo mocno napierał na mnie przestraszony tłum, ludzie krzyczeli prosząc o spokój. W tamtym momencie, gdy oczy zaczynały mnie piec i łzawiły, a gardło niemiłosiernie mnie drapało, mówiłam sama sobie, że wytrzymam gaz, byle nie staranował mnie tłum. Krzyczałam do przyjaciółek, żebyśmy uciekały na Powiśle. Bałam się, że policja nas goni, zacznie aresztować. Odbiegając
wystarczająco daleko, zaczęłyśmy zastanawiać się nad opcjami. W tłumie słychać było huki. Moja znajoma trzęsła się ze strachu, zmieniłyśmy zagazowane maseczki, napiłyśmy się wody, napisałyśmy do rodziców, że zaatakowali nas gazem.
Zdecydowałyśmy się kontynuować protestowanie. Przez cały czas musiałyśmy rozglądać się za białymi i czerwonymi opaskami, którymi oznaczali się bojówkarze. Dotarły do nas informacje, że to oni wbiegając w tłum zaczęli rozpylać gaz. Policji nie było w pobliżu. Bałyśmy się, że dostaniemy nożem i medycy nie będą w stanie przejść przez gęsty tłum, lub znowu zostaniemy zaatakowane gazem i nie będziemy miały gdzie uciekać, lub co gorsza, podepcze nas tłum w szale. Na szczęście do końca wieczoru nic nam się już nie stało. Z relacji jednak wynikało, że policja nadal nie pilnowała marszu, mimo kilkunastu ataków bojówek.

Najbardziej charakterystyczna w Warszawskich protestach jest agresja policji i fakt, że używa się jej jako prywatnej lub klerycznej ochrony. Bardzo chciałabym zobaczyć policjantów maszerujących z nami jak w innych miastach, pomagających, realnie chroniących. Jedyne, na co do tej pory mogli liczyć Warszawiacy to gorzki smak gazu lub plastikowej tarczy. Największym aktem pomocy ze strony policji, jakiego doświadczyłam, to użyczenie nożyka, żeby uczestniczka barykady na Myśliwieckiej mogła przekroić jabłko na pół i dać je protestującym, którym skończyło się jedzenie.


O. K.