Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy usłyszałam sformułowanie “toksyczny” użyte w odniesieniu do osoby. Nie pamiętam też, kto został nazwany w taki sposób i co miało to oznaczać.

Pamiętam za to pierwszą relację, którą mogłabym nazwać toksyczną. Osoba, z którą w niej trwałam, " wysysała" ze mnie energię i dobry humor, pozostawiając mnie wyschniętą, słabą, gotową złamać się przy mocniejszym podmuchu wiatru. Jednocześnie, bardzo szybko zapuściła swoje korzenie w moim życiu, nawożąc je licznymi komplementami i zapewnieniami, że nie może beze mnie żyć, które dość szybko zamieniły się w dramatyczne i rozpaczliwe groźby.

Żadne z nich nie były dosłowne. Może gdyby tak było, łatwiej bym je rozpoznała i szybciej spróbowała wyjść z tej relacji. Przybierały one formę nieco bardziej dyskretną, co nie sprawiało, że mniej skuteczną. Gdy ową osobę spotykało najmniejsze nieszczęście czy przeszkoda, dostawałam mnóstwo zdjęć, począwszy od załzawionych oczu, dramatycznie rozmazanego od płaczu eyelinera, skończywszy na pociętych, spływających krwią przedramionach. W takich okolicznościach byłam praktycznie pozbawiona wyboru. Jak miałam w tej sytuacji przyznać się, że nie mam siły zająć się jej problemami; że mnie przerastają? Stopniowo przerzucała na mnie swój emocjonalny bagaż, którego nie potrafiłam udźwignąć. Gdy, natomiast, sugerowałam jej pomoc i wsparcie, często byłam wyśmiewana. Zarzucała mi, że za bardzo się przejmuję i powinnam wyluzować.

Nie umiałam odmawiać. Nie potrafiłam powiedzieć "nie", gdy patrzyłam na bezradną osobę, która przechodziła przez podobne problemy, z którymi ja sama zmagałam się zaledwie kilka miesięcy wstecz. Przecież zdołam jej pomóc, prawda? Nie mogę jej tak po prostu zostawić, zwłaszcza po tym, jak mi wyznała, ile dla niej znaczę.

Ignorowałam kolejne czerwone flagi. Przytakiwałam, zbytnio bojąc się narazić na jej gniew i ostre słowa, którymi z niesamowitą łatwością rzucała w ludzi, których rzekomo darzyła pozytywnymi uczuciami. Zresztą, nie chciałam jej dokładać problemów. Przecież miała ich wystarczająco dużo bez mojego narzekania.

Gdy wreszcie, po wielu przepłakanych nocach, zakończyłam tę relację i dojrzałam, by nazwać ją toksyczną, przyrzekłam sobie, że następnym razem będę mądrzejsza. Nie dam się ponownie wykorzystać. Nie pozwolę narzucić sobie na plecy ciężaru, który mnie przygniecie.

Byłam bardzo naiwna. Nie minęło kilka miesięcy, a sytuacja się powtórzyła.

Szczegóły się różniły. Mieszkałam w innym miejscu, tłem wydarzeń była szkoła i tym razem miałam do czynienia z chłopakiem, nie dziewczyną. Schemat pozostał jednak ten sam. Dałam się omamić "słodką gadką": że jestem wyjątkowa, potrafię zrozumieć jak nikt inny, że ze mną się rozmawia inaczej i lepiej, a przy okazji mam słodki głos i ładne oczy.

Romantyzowałam tę relację w głowie, bojąc się przyznać, że rzeczywistość nie jest tak bajkowa, jak ją sobie wymarzyłam. Znosiłam w milczeniu „ciche dni”, kiedy ta osoba potrafiła udawać, że nie istnieję. Brak stałości w tej relacji rekompensowały mi momenty, kiedy byłam na szczycie – gdy czułam się odpowiednio adorowana, gdy miałam dostarczaną uwagę, gdy mogłam przebywać w towarzystwie tej osoby. Ignorowałam fakt, że dużo więcej jest tych gorszych dni, kiedy byłam dla niego niewidzialna, a każda inna dziewczyna była nagle ciekawsza niż ja.

Usprawiedliwiałam go, uważając, że przecież te gorsze momenty, to nie jest prawdziwy on. Głupio wierzyłam, że jestem jedną z niewielu osób, która zna jego prawdziwą wersję, którą jest wtedy, gdy jesteśmy sami. Wtedy odsłaniał przede mną swoje problemy. Ta wiedza sprawiała, że czułam się nawet bardziej wyjątkowa – wybrał mnie z tylu osób, które przecież go lubią, na powierniczkę pewnych sekretów. To wszystko tylko utwierdzało mnie w przekonaniu, że znam go lepiej niż inni i że ta wersja, którą prezentuje na co dzień, to nie jest prawdziwy on.

Ciągnęło się to przez kilka miesięcy. Wstyd nie pozwalał mi przyznać się przed sobą samą, że jest to dla mnie przytłaczające i nie wpływa na moją psychikę dobrze. Kolejną rzeczą, która nie pozwalała mi po prostu odejść, było wręcz absurdalnie silne poczucie odpowiedzialności za jego problemy i zachowania. Co jeśli coś sobie zrobi? Przecież wiem o jego problemach, prawda? Zdaję sobie sprawę, do czego jest zdolny. Nie mogę go w tym zostawić.

Myliłam się. Jednak dojście do tego wniosku zajęło mi trochę czasu.

Proces wychodzenia z toksycznej relacji nie jest łatwy i przyjemny. Samo uświadomienie sobie, że relacja, czy to romantyczna, przyjacielska, w szkole czy w rodzinie, jest toksyczna, to ogromny krok w dobrą stronę, który nieraz wymaga dużej odwagi i szczerości z samym sobą.

We wszystkich mniej lub bardziej toksycznych relacjach, w których zdarzyło mi się być, najtrudniejsze było dla mnie odpuszczenie. Zdecydowane odcięcie się od osoby, która sprawiała, że czuję się źle. Zaprzestanie karmienia kogoś moją energią (czasem także pasożyta - natrętnej myśli i żałosnego współczucia - który zdążył zadomowić się w mojej głowie.

Nie do tego jesteśmy przyzwyczajeni. Kultura masowa obfituje w przykłady, które nakazują nam walczyć o przyjaźń, nie mówiąc już o miłości, która jest nieraz porównywana do najwyższej wartości w życiu każdego, zwłaszcza młodego człowieka. Mało, natomiast, jest mówione o tych relacjach, które nie są tak idealne, jak zakładaliśmy na początku. O relacjach, które sprawiają, że czujemy się niewystarczający. O relacjach, które wpędzają nas w nieuzasadnione poczucie winy. O relacjach, w których musimy się starać za dwie osoby, a czasami mamy wrażenie, że i to nie wystarcza. O relacjach, gdzie zostaje nam wrzucony na siłę na plecy ciężar, którego nie możemy się pozbyć, a po pewnym czasie zaczynamy się czuć za niego odpowiedzialni.

Warto jednak w tym wszystkim zawalczyć o siebie. O swoje zdanie, swój czas, dobre samopoczucie, poczucie własnej wartości. O to wszystko, czego toksyczne relacje mogą nas pozbawić.



A.