Ostatnimi czasy zrobiło się gorąco wokół tematu chłopców w spódniczkach i tym samym „płci” ubrań. Można być oburzonym, można się nawet pokłócić z rodzicami o to, czemu przy wigilijnym stole siedzi się w sukience, ale lepiej chyba po prostu przeczytać o tym, dlaczego ubrania nie mają płci.
Zacznę od aspektu biologicznego. Ha! Such a plot twist, bo patrząc przez pryzmat biologii, ubranie to kawałek jakiejś szmatki z materiału; zszyte tak, żeby na ciebie pasowało (albo i nie, ale to osobna sprawa). Według biologii, można powiedzieć, że organizmy żywe mają płeć. No tak, a ubrania są… martwe. A tak całkiem serio, to nie wiem, na jakiej podstawie ktoś chciałby określić płeć rzeczy.
Nie od dzisiaj zwykli ludzie, celebryci czy artyści decydują się na noszenie niecodziennych, szokujących stylizacji. Coco Chanel, ikona mody, wprowadziła przecież sukienki, które absolutnie ukrywały jej sylwetkę. Sukienki z obniżoną talią, ukrywające biust i biodra, tworzące wrażenie kolumny, były uznawane za modne i chętnie noszone. Krótko ścinane fryzury, wcześniej typowo męskie, jak choćby Audrey Hepburn, stawały się codziennością. Spodnie kiedyś również wydawały się absurdem, gdy miały je nosić kobiety, a jednak oto są i nikogo to nie dziwi. Wręcz przeciwnie - są przecież ich specjalne kroje dla kobiet (pomińmy fakt kieszeni w damskich spodniach, bo na dyskusję na ten temat chyba nikt już nie ma siły).
Tu przychodzi moment na zaznaczenie fizjologicznego aspektu ubrań. Chociażby szkocki kilt, daje swobodę ruchów o wiele większą niż spodnie, w dodatku nie ma w nim konieczności przejmowania się zamkiem, wysokością kroku czy tym, jak wąskie są spodnie. Jest to tak naprawdę zdrowsze. Nasze genitalia to wrażliwe miejsca, więc dbanie o wygodę, komfort i zdrowie powinno być ważniejsze niż moda i bezsensowne podziały.
Przełomem w dzisiejszej modzie jest unisex, czyli ubrania szyte tak, żeby pasowały na każdego. Branża ta rozwija się coraz bardziej, zacierając różnice między ubiorem ”męskim” i „damskim”. Pierre Cardin wprowadził już w latach 90. tuniki do swojej kolekcji, a w najnowszych projektach Thoma Browna z 2018 r. ubrania zostały kompletnie „odwrócone”. Mężczyźni na wybiegu prezentowali piękne sukienki i spódniczki, do tego w butach na obcasie(!), natomiast kobiety, dla kontrastu, ubrane zostały w garnitury z dużymi marynarkami, koszule i krawaty. Można? Można.
Patrząc też na to, jak mały wybór ubrań mają aktualnie mężczyźni, tym bardziej myślę, że rozszerzenie ich garderoby o sukienki i spódniczki wyszłoby na plus i jednocześnie wymieszanie stylów pozwoliłoby na łatwiejsze funkcjonowanie, chociażby osób transpłciowych. Nie widzę w związku z tym żadnych przeciwwskazań, poza zaszczuciem przez „samców alfa”. A no właśnie, co jest męskiego w bluzie z flagą Polski i dresach? Podziwiam patriotyzm, ale wyjście na miasto wyglądając dobrze przyciąga o wiele więcej uwagi i wymaga większej odwagi, która jest w przypadku każdej osoby bardzo atrakcyjna. Pomijając już fakt, że dbanie o siebie i swój wygląd nie powinno być oceniane negatywnie.
Ubrania to nie płeć, a styl. Dlaczego zatem nadal tak nas szokuje Harry Styles w sukience na okładce „Vogue’a”? Zapewne dlatego, że uznajemy sztuczne podziały, a społeczeństwo ocenia nas przez pryzmat wyglądu i my też tak oceniamy innych. Mówienie komuś, co jest dla niego dobre do noszenia jest ograniczające i po prostu słabe. Noś to, w czym czujesz się ze sobą dobrze i przez co możesz się wyrazić. Nikt nie powinien zmuszać Cię do noszenia „odpowiednich” rzeczy. Kobiety „ukradły” spodnie, niech więc chłopcy kradną sukienki z naszych szaf. Bo czemu nie?
0 Komentarze